w mojej przeszłości
i na moim języku
w obrazie pięknych wspomnień
i szarej rzeczywistości
w objęciu różowych kwiatów
i zgniłych narcyzów
w jednej tęsknocie
i setce zawodów
w jednym spojrzeniu
i tysiącu łez
w moim sercu
i w jego braku
w innych ludziach
i we mnie
utknęłaś
a ja nie chcę Cię wyciągać
rozłożony na kanapie, lekko rozpływając się w nostalgii
jak wracałem wieczorem od pierwszej miłości
do domu, do matki, co przez ojca ciągle się coś martwi
Przypominam sobie czasy studiów
zaćpany sylwester, wątpliwego towarzystwa stolik
U psychiatry tabletkami pozbywałem się buntu
Powtarzając: "nie chcę być jak ten alkoholik"
Wspominam pierwszy uśmiech matki
gdy swoją kieszeń oddałem dla Jej długów
Po śmierci ojca myślałem, że wyrwę sie z klatki
Ah, naiwność
I oto tutaj jestem, bez zezwolenia by tęsknić za wczoraj
Potraumatyzowane dorosłe dziecię
W rodzinie dostrzegając bezmyślnego potwora
Szukając własnego uśmiechu w tym świecie
Gdybym chociaż na potrzeby wierszów
mógł się pomalować w dodatkowej dramaturgii
dorysować ciutkę fałszów ze snów
A mnie nic bardziej nie boli niż prawda
Codziennie nieudolnie umacniałem ogniwo i wiarę
Bojąc się straty chciałem się dla Ciebie poświęcić
Taki był ze mnie kozioł, że z siebie robiłem ofiarę
głupiutki chłopczyk co moralność doprowadza do nędzy
Krzyczę i krzyczę
A rzeka nic!
A rzeka
nic
Narzekam
i
rzucam kamyczki wysiłku by coś jeszcze tu zmienić
Uparcie mój zapał studzą deszcze znów, przemilcz
Nieudaną próbę
Na autostradzie myśli sam sunę
Powtarzam o byciu w pełni, a nie patrzę na lunę
Dokąd prowadzi kierunek? Sam go przecież wyznaczam
Ślepy zaułek sugeruje, że nie wszystko rozumiem
I jak karma do punktu wyjścia dziś wracam
To nie koło, to spirala
Pukam się w czoło już od rana
Twoje słowo, moja rana
Dziś komedia, wczoraj dramat
Łatwo myśleć o szczycie gdy siedzi się na dnie
Nie sprzątam pokoju, bo wiem ze nie wpadniesz
I pomyśleć, że coś później bredzę o miłości do siebie
a w lustrze obrzydzenie jak tylko zły zefir zawieje
Pedantko prałaś mi brudy byle nie spojrzeć pod dywan swój
A ja jak Ci z Sztokholmu - tęsknię i ciężko oddycham znów
Nurt rzeki niestrudzenie moje starania odpycha w rój
Ale chyba wystarczy, więc żegnaj i bywaj zdrów
Osierociłaś mi dłonie, a ja tak trzasnąłem drzwiami
że zostawiłem je uchylone
Siedzę u ojca nad grobem, później między ścianami
Wybijam Twój numer i dzwonie
I po co przeżywam to wszystko?
Rzeka płynie niezmiennie a mnie zostaje serce zlęknione
Dlaczego podeszłaś tak blisko?
Prowadzę w myślach monolog do Ciebie o tym jak bardzo się boję
Przyszłość przeszła tak nagle
Wspólne kartki rozdarte a mnie Twoje imię zacina się w gardle
Złożyłem się w całość i uparcie przeciekam
Wspomnieniem jak ozdabiałaś mi szyje
Jak malowałaś usta i łapałaś w lustrze
mój wzrok jak gapił Ci się na tyłek
Tak chętnie za nos wodziła nas wspólna rozmowa
Chociaż przekrzykiwaliśmy się w innych językach
Jak uroboros w burzliwym cyklu ciągle od nowa
Kolejne wyładowanie na już przepalonych stykach
Między palcami ucieka co w wierszu próbuję uchwycić
Bo ze wspólnego losu ostatecznie i tak zawsze zostają nici
Ariadna tu nie pomoże; kolejny raz się nie otworzę
Oswoiłaś mnie tak dziko, że nie widziałem kiedy zdjęłaś obroże
Wszędzie można szukać znaczeń - jedynym jest ich bezcelowość
Nie łap za ręce, a już na pewno nie trzymaj za słowo
Jeśli nie za włosy, to czas pociągnąć za klamkę
By zamknąć wczorajsze rozdziały
które łez już nie warte