Przez Henryk Lewicki dnia wtorek, 22 grudzień 2015
Kategoria: ŻYCIE

Zenek

To było rano w poniedziałek, za oknem świt w mgłach i oparach.
Słońce skradało się nieśmiało tak jakby bało się zegara.
Po ścianie lazła pierwsza mucha, kot się przeciągał, zapiał kogut.,
pies cicho szczeknął, gołąb gruchał, mysz zapiszczała gdzieś przy progu.

Zenek się zbudził, przetarł oczy i się rozejrzał po chałupie
szukając poprzez resztki nocy co tu tak dziwnie głośno tupie.
I gdy leniwym, sennym wzrokiem wszyściutkie kąty już obmacał
ujrzał w słonecznym blasku okien, że łeb go łupie, bo ma kaca.

Obok leżała ciepła żona, ale jej nie tknął dla zasady,
bo mu wieczorem obrażona rzekła - z pijakiem nie dam rady.
Więc przydeptane wdział bambosze co stały zwykle przy tapczanie
i delikatnym krokiem poszedł do kuchni, by zrobić śniadanie.

Gdy na patelnię smalec wkładał i siedem jajek brał z kredensu
jakiś wewnętrzny głos mu gadał, że jego życie nie ma sensu.
„Trza wyprostować zakręcone, co niezmienione to trza zmienić.
Może nawyki, może żonę, może się drugi raz ożenić”.
 
Może hektarów kilka kupić i zacząć orkę na ugorze,
albo po prostu  znów się upić, zasnąć w stodole lub oborze.
Przez okno blady świt się sączył, rozjaśniał całą okolicę
a  Zenek radio cicho włączył i jadł tą swoją jajecznicę

W radiu toruńskich chór kleryków śpiewał, że  ranne wstają zorze.
Za ścianą w cichym bydła ryku życie budziło się w oborze.
Mocny głos ojca Tadeusza sączył mu w uszy słowa takie,
„Nie zaznasz ty spokoju duszy, jeśli nie zaczniesz być Polakiem”
 
Dobrze ci mówić, szepnął cicho. Czy wy tam „kurna” nie widzicie
jak nam się tutaj żyje licho i jak kosztowne jest to życie.
Łyżkę odłożył, wąsy otarł. Mruknął, nie mnie tu o tym sądzić.
Na mnie tu czeka wciąż robota. No, trzeba bydło oporządzić.

Między chałupą a oborą chodził szukając kurzych jajek.
Myślał „ W tym kraju wszyscy biorą, tylko mnie „kurna” nikt nie daje”.
Liczył. Na radio wpłacił dwieście, pięć stów wziął ksiądz na mszę za teścia.
Córce, tej co się uczy w mieście na stancję siedemset dwadzieścia.

Synowi pięćset na praktyki no bo się uczy na fryzjera.
Młodszej zeszyty, podręczniki. I znów trzy stówy. O cholera.
Żonie osiemset na kozaki bo już od dwóch miesięcy woła
Ty nie wiesz „taki i owaki”, że nie mam w czym iść do kościoła.

Teściowej czterysta pięćdziesiąt by se wstawiła złote zęby,
choć go cieszyło, że przez miesiąc nie otwierała wcale gęby.
I jeszcze – panie na podatki, na KRUSy, ZUSy, inne zbiórki
Tace, fundacje, może  składki. Nic tylko palnąć w łeb z dwururki.

I skąd brać szeptał karmiąc kury by wszystkim tylko wszystko dawać.
Czy myślał o tym kto u góry, czy kraść, czy mienie rozprzedawać
Tu w niebo spojrzał mrucząc „Panie, na to ja biedny nie poradzę,
Że w naszym pięknym Lechistanie kaczki trzymają całą władzę.

Trzeba krytycznie sprawy sądzić, jak mawiał mój nieboszczyk teść.
I drób nie będzie nami rządzić, bo drób – to panie trzeba jeść.
Chyba świat zawziął się na chłopa. Spojrzał zza płotu na ulicę,
niby to wszystko, to Europa, a bieda  panie jak w Afryce.

Teraz się całkiem zdenerwował. Popatrzył na swój dom ze smutkiem.
Zaklął, w kieszenie ręce schował i tak jak w dym poszedł na wódkę.
Leave Comments